...Tak jak np. teraz w przypadku Everestu starałem się, żeby połączyć dwa trudne projekty i w momencie, kiedy połączenie tych projektów okazało się niemożliwe, podjąłem jedynie słuszną decyzję...
Janusz Adamski - Podróżnik, himalaista, sportowiec, perfekcjonista - o priorytetach, dobieraniu zespołu, sile walki, konsekwencji działania. Wiele możemy się od niego nauczyć.
Człowiek,
który dla mnie jest nieustraszony, który znajduje rozwiązania, w sytuacjach, w
których inni się wycofują. Jak choćby ta w dżungli, kiedy towarzysz wyprawy oznajmia, że skończyła się droga. I na pytanie, co dalej, słyszy od Ciebie odpowiedź –„ No to trzeba wyciąć gałęzie jakieś 400 metrów i jedziemy dalej. „
Widzę, że wczytałaś się w moje poprzednie
projekty.
Tak,
zawsze to robię. Czy takiemu człowiekowi łatwo przychodzi słowo „Proszę”?
Generalnie staram się nie wywarzać otwartych
drzwi. Te projekty, które realizujemy bardzo często są mocno skomplikowane
i jeśli mogę skorzystać z pomocy innych,
po prostu to robię. Słowa „proszę” i „dziękuję”
są nieodłącznie wpisane w język każdego podróżnika.
Jak
wielką role gra relacja w zespole przy danym projekcie? Według jakich kategorii
wybierasz sobie towarzyszy wyprawy ?
To zależy od miejsca. Jeżeli wyprawa jest bardzo
skomplikowana i jeżeli mogę ją zrealizować samodzielnie, to staram się tak robić i nie wynika to z
egoizmu, tylko z faktu, że mały zespół zawsze działa sprawniej. Jak jest jedna
osoba, to hipotetycznie generuje jeden problem, jak są dwie wygenerują dwa
problemy, jak trzy… Jeżeli jest więc możliwość
realizacji trudnego projektu samodzielnie, to tak robię. Wtedy jestem
najbardziej skuteczny i prawdopodobieństwo sukcesu jest największe.
Natomiast przy projektach podróżniczych,
gdzie „skuteczność” nie jest ważna, staram
się dobierać osoby z doświadczeniem lub osoby, z którymi po prostu się
przyjaźnię, na których mogę polegać i które wnoszą swoją osobą coś wartościowego do wyprawy.
Wszystko oczywiście zależy od specyfiki projektu.
Nie inaczej było przy tej wyprawie, w której
wspierał mnie Andrzej Ziółkowski. Zwróciłem się do Andrzeja, bo
wiedziałem, że będę mógł na niego
liczyć, że zrobi wszystko i poradzi sobie z każdym problemem. Wcześniej
przepłynęliśmy razem kilka niebezpiecznych rzek w Afryce i poznaliśmy się dobrze
w ekstremalnych sytuacjach.
Pamiętasz
taki moment, kiedy zdecydowałeś, że będziesz podróżnikiem?
U mnie to chyba wynikało zupełnie naturalnie, z tego, co doświadczyłem w
dzieciństwie i później w młodości. W latach siedemdziesiątych podróżowałem dużo
z rodzicami. Przejechaliśmy Wartburgiem całą Europę, aż po Gibraltar i Turcję. Następnie był sport,
na niezłym poziomie trenowałem najpierw kajakarstwo, a potem wioślarstwo. Po
zakończeniu kariery szukałem czegoś, co zastąpi mi adrenalinę, potrzebę
rywalizacji oraz ciekawość świata. Naturalnie poszedłem w góry i w te wszystkie
„dziwne” miejsca, gdzie nie da się
wykupić wycieczki.
Robiłam kiedyś wolontariat dla organizacji uchodźców politycznych i my naprawdę nie zdajemy sobie sprawy z tego, że są miejsca, gdzie ludzkie życie, nie jest nawet rejestrowane w statystyce, dziś jest, jutra może nie być i nie zostanie to nawet odnotowane.
Kongo dało mi olbrzymi zastrzyk wiedzy,
łącznie z tym, co Ty mówisz. Afrykanie wewnętrznie godzą się z pewnymi
rzeczami, które dla nas są absolutnie niedopuszczalne, dla nich to jest po
prostu życie. W Kongo spotkałem się z tablicami w formie obrazkowej informującymi kobiety, że gwałt jest rzeczą złą. Są to
miejsca, gdzie ludzi trzeba edukować, co jest złe, a co dobre i że takie
zachowania podlegają karze. Niestety w Afryce z takimi sytuacjami spotykałem się
często.
Czy
różnice kultur stanowią jakieś poważne problemy w projektach? Myślę o
całokształcie Twojego dorobku.
Powiem, że tak. Ja broń Boże nie jestem
rasistą i nie wartościuję ludzi, zwracam natomiast uwagę na różnice, które są ewidentne. Mówienie, że wszyscy
jesteśmy tacy sami jest absolutną
bzdurą. Świat się różni i jest to związane z miejscem, w którym się żyje i ze wszystkimi
powiązaniami, które się z tym łączą. Najbardziej to odczułem w Afryce, gdzie
ludzie bardzo się różnią mentalnie od nas Europejczyków. Oni w dużej części spostrzegają
świat zupełnie inaczej, postrzegają świat zdecydowanie bardziej duchowo, ale
bez wybiegania w przyszłość. W niektórych afrykańskich językach nie ma
nawet czasu przyszłego. Oni koncentrują
się na teraźniejszości, na tym, co się dzieje tu i teraz wchodząc w tę
teraźniejszość bardzo głęboko. Do tego stopnia, że świat duchowy funkcjonuje w ich codzienności, a zabobony i uprzedzenia determinują większość decyzji.
I w
tym punkcie często pojawiają się problemy
na styku kultur, ale równie często
dodają one także kolorytu.
Czy
zapraszając towarzyszy do projektu kierujesz się ich znajomością kultur?
Rzadko zdarza się wyprawa, na którą
pojechałbym z kimś, kto nie był wcześniej w podobnym regionie. Nie mówię o
kraju oczywiście, ale mówię o danym kontynencie. „Środowisko”, w którym się
obracam, to są ludzie, którzy mają portfolio podróżnicze bardzo bogate i w
większości przypadków wnoszą do wyprawy mnóstwo wiedzy i doświadczeń. Oczywiście przy kompletowaniu zespołu nie kierujemy się tylko znajomością zagadnień. Kiedy
przygotowywaliśmy projekt „Afryka Nowaka”, a konkretnie dwa etapy „kongijskie”,
szukałem osób bardzo odpornych psychicznie i z dużymi „cojones”. Etapy były naprawdę bardzo złożone i niebezpieczne, a wiedząc o tym, starałem się dobrać takich
ludzi, którzy w sytuacjach ekstremalnych
zachowają trzeźwość umysłu i nie odpuszczą.
Prawda jest jednak taka, iż dopiero wyprawa i konkretne sytuacje
weryfikują każdą decyzję.
O
czym Ty wtedy myślisz, o bliskich, co
jest wtedy Twoim priorytetem?
Priorytetem jest, aby wyjść z takiej
niebezpiecznej sytuacji jak najszybciej. Aby zrobić wszystko, by spróbować zmienić
ją w bardziej bezpieczny wariant. Nie myślę wtedy o rodzinie, jestem zajęty próbą rozwiązania problemu,
bo jeżeli ktoś mnie atakuje w nocy maczetą i chce mnie zabić, to myślę raczej jak
przeżyć i jak mu tę maczetę wyrwać. Nie przelatują mi w tym momencie obrazy
rodziny. Natomiast na etapie przygotowań do wyprawy staram się robić wszystko,
aby ewentualne zagrożenia ograniczyć. Tak było na przykład w przypadku Everestu,
kiedy bardzo chciałem połączyć dwa trudne projekty i w momencie, kiedy okazało
się to niemożliwe, podjąłem jedynie słuszną decyzję i wybrałem tylko jeden z
nich. Ten bardziej niebezpieczny ; )
Nie stawiam wszystkiego na ostrzu noża, bo wtedy
działa statystyka i wcześniej czy później można się pomylić.
Po
zejściu z góry, kiedy spotkałeś Andrzeja, zabezpieczającego projekt od
południowej strony góry, jak wymowny był
powitalny uścisk?
Absolutnie szczery i wyczekany przez nas
obu, bo ten nasz uścisk zwieńczył najważniejszy etap projektu. Kiedy spotkałem się
z Andrzejem, wiedziałem, że zostawiłem za plecami najtrudniejszą część wyprawy.
Powiedziałeś,
że uścisk z Andrzejem był bardzo wymowny, to jest człowiek, na którym możesz
polegać?
Z Andrzejem spędziliśmy ponad miesiąc na
bardzo trudnej wyprawie. Przepłynęliśmy kajakami przez kongijską dżunglę, przez
tereny, gdzie znajdowały się kopalnie
diamentów, gdzie byliśmy absolutnie niemile widziani, gdzie „turyści” w ogóle
nie funkcjonują. Kilkakrotnie znaleźliśmy się w niebezpiecznych sytuacjach i Andy
nigdy nie odpuszczał. Był idealną osobą,
która byłaby w stanie domknąć wyprawę od strony południowej. Miał
także rzadką umiejętność improwizacji, a jest to niezwykle ważne, bo nigdy nie
jesteś w stanie przewidzieć wszystkiego, omówić wszystkich wariantów. W takich
sytuacjach Andrzej zawsze znajduje jakieś wyjście.
Czyli
Andrzeja cechuje elastyczność umysłu?
Andrzej ma „chłodną” głowę i bardzo witalną
osobowość, szybko zjednuje sobie ludzi, a to jest bardzo pomocne.
W trakcie rozmów ze sportowcami widzę w Was cechy wspólne, takie cechy jak
dyscyplina, konsekwencja działania , ale oprócz tego widzę też że wiodąca cechą
jest pokora.
Doświadczenia budzą pokorę. Czym więcej
widzimy i z im większą ilością problemów,
czy sytuacji się spotykamy, tym z większą świadomością zdajemy sobie sprawę z
ułomności, z wielu braków jakie ma człowiek. Myślę, że to jest naturalne. Pokora
bierze się z doświadczenia życiowego. Poza tym, każdy „spełniony” sportowiec, odczuwa wewnętrzny spokój, takie wewnętrzne
spełnienie.
Czyli nie wchodzisz w
życiową polemikę z potęgą żywiołów?
W górach żywioły determinują absolutnie wszystko, nie znam takich, którzy idąc
w góry próbują się z nimi mierzyć. Jeżeli góra nie pozwala tobie wejść, to nie
ma takiej możliwości, żeby się z tym mierzyć. W górach największa cnotą jest pokora i
cierpliwość.
Czy każdą wspinaczkę
doświadczasz podobnie?
W zależności od okoliczności, bo są momenty, które wymagają dużej
koncentracji, uwagi i zdolności technicznych i tutaj w 100% skupiam się na
skuteczności wspinania. Są procedury, od których nie ma odstępstw, np. przy
asekuracji. To są elementarne rzeczy, które wydają się banalne na poziomie
morza, natomiast na dużej wysokości, gdzie dochodzi zmęczenie i stres, takie czynności wymagają dodatkowej
uwagi . Oczywiście każdy z nas zwraca na
to uwagę, ale życie pokazuje, że takie banalne rzeczy często powodują tragedie.
Inaczej wyglądają wyprawy, które nie są tak wymagające technicznie. Tam staram
się wtedy czerpać czystą radość przebywania w górach.
No własnie, góry jak nazwa wskazuje to rodzaj
żeński, a większość wspinających się to mężczyźni. Z czego to się bierze, rozumiem, że nie każda kobieta jest tak doskonała
jak Martyna Wojciechowska?
Wiesz
chciałabym odwrócić pytanie i zapytać
Ciebie o to, dlaczego się nie wspinacie?
Myślę,
że to się kiedyś zacznie zmieniać, bo takie osoby jak Martyna wytyczają
szlaki szczególnie te mentalne. Natomiast ja, nie podjęłabym się tego ze względu
na odpowiedzialność za mojego
syna.
Odpowiedzialność,
to chyba jest odpowiedź. Myślę, że w ten sam sposób mógłbym Tobie
odpowiedzieć. Panie nie mają żadnych
ograniczeń fizycznych, ani psychicznych.
Wiem to doskonale, bo nie raz z kobietami się wspinałem.
No bo przecież nie chodzi o pantofelki, które zostawiają po drugiej stronie
😊))
No właśnie, co czujesz, po zejściu, kiedy wracasz i wiesz, że misja została spełniona?
Na pewno
radość, poczucie satysfakcji, ale jest
też uczucie ulgi, że nic złego już się nie zdarzy. Mija poczucie niepewności,
które bardzo często towarzyszy nam w górach. Czuję wtedy zupełne odprężenie i
to uczucie towarzyszy mi jeszcze długi czas po wyprawie. Kiedy czuję że wygasa, pochylam się nad
projektem kolejnej wyprawy.
Pozwolisz, że coś przeczytam
Zdarzyło
się pewnego razu
Że Mistrz usiadł naprzeciw swego obrazu
I ręce uniósł... chowając twarz w rozpaczy
Bo obraz przemówił, że już mu nie wybaczy
I marzył by wspomnienia, których emocje - nie udźwignęły
Niczym farby po obrazie i po nim spłynęły
Lecz te okrutne zastygły w sekund paru mgnieniu
Jak mistrz siedzący naprzeciw w milczeniu...
Że Mistrz usiadł naprzeciw swego obrazu
I ręce uniósł... chowając twarz w rozpaczy
Bo obraz przemówił, że już mu nie wybaczy
I marzył by wspomnienia, których emocje - nie udźwignęły
Niczym farby po obrazie i po nim spłynęły
Lecz te okrutne zastygły w sekund paru mgnieniu
Jak mistrz siedzący naprzeciw w milczeniu...
Miałeś
takie spotkanie ze swoim obrazem?
Myślę, że taki moment nastąpi, ale jeszcze nie teraz.
Jeszcze chyba nie usiadłem na tym kamieniu i nie przyjrzałem się sobie, ale myślę, że
taki moment kiedyś nastąpi. Jeżeli człowiek dojdzie do jakiegoś bardzo ważnego
punktu w swoim życiu, to ma naturalną potrzebę, aby się na chwilę zatrzymać, zrobić
podsumowanie, rachunek sumienia.
Ja jestem jeszcze cały czas w drodze...