Friday 25 August 2017

Jedyna słuszna decyzja...


...Tak jak np. teraz  w przypadku Everestu starałem się, żeby połączyć dwa trudne projekty i w momencie, kiedy połączenie tych projektów okazało się niemożliwe,  podjąłem jedynie słuszną decyzję...

Janusz Adamski - Podróżnik, himalaista, sportowiec, perfekcjonista - o priorytetach, dobieraniu zespołu, sile walki, konsekwencji działania. Wiele możemy się od niego nauczyć.

Człowiek, który dla mnie jest nieustraszony, który znajduje rozwiązania, w sytuacjach, w których inni się wycofują. Jak choćby ta w dżungli, kiedy towarzysz wyprawy oznajmia, że skończyła się droga. I na pytanie, co dalej, słyszy od Ciebie odpowiedź –„ No to trzeba wyciąć gałęzie jakieś 400 metrów i jedziemy dalej. „
Widzę, że wczytałaś się w moje poprzednie projekty.

Tak, zawsze to robię. Czy takiemu człowiekowi łatwo przychodzi słowo „Proszę”?
Generalnie staram się nie wywarzać otwartych drzwi. Te projekty, które realizujemy bardzo często są mocno skomplikowane i  jeśli mogę skorzystać z pomocy innych, po prostu  to robię. Słowa „proszę” i „dziękuję” są nieodłącznie wpisane w język każdego podróżnika.

Jak wielką role gra relacja w zespole przy danym projekcie? Według jakich kategorii wybierasz sobie towarzyszy wyprawy ?
To zależy od miejsca. Jeżeli wyprawa jest bardzo skomplikowana i jeżeli mogę ją zrealizować samodzielnie,  to staram się tak robić i nie wynika to z egoizmu, tylko z faktu, że mały zespół zawsze działa sprawniej. Jak jest jedna osoba, to hipotetycznie generuje jeden problem, jak są dwie wygenerują dwa problemy, jak trzy…  Jeżeli jest więc możliwość realizacji trudnego projektu samodzielnie, to tak robię. Wtedy jestem najbardziej skuteczny i prawdopodobieństwo sukcesu jest największe.
Natomiast przy projektach podróżniczych, gdzie „skuteczność” nie jest ważna,  staram się dobierać osoby z doświadczeniem lub osoby, z którymi po prostu się przyjaźnię, na których mogę polegać i które wnoszą  swoją osobą coś wartościowego do wyprawy. Wszystko oczywiście zależy od specyfiki projektu.
Nie inaczej było przy tej wyprawie, w której wspierał mnie Andrzej Ziółkowski.  Zwróciłem się do Andrzeja, bo wiedziałem,  że będę mógł na niego liczyć, że zrobi wszystko i poradzi sobie z każdym problemem. Wcześniej przepłynęliśmy razem kilka niebezpiecznych rzek w Afryce i poznaliśmy się dobrze w ekstremalnych sytuacjach.

Pamiętasz taki moment, kiedy zdecydowałeś, że będziesz podróżnikiem?
U mnie to chyba wynikało zupełnie naturalnie, z tego, co doświadczyłem w dzieciństwie i później w młodości. W latach siedemdziesiątych podróżowałem dużo z rodzicami. Przejechaliśmy Wartburgiem całą Europę,  aż po Gibraltar i Turcję. Następnie był sport, na niezłym poziomie trenowałem najpierw kajakarstwo, a potem wioślarstwo. Po zakończeniu kariery szukałem czegoś, co zastąpi mi adrenalinę, potrzebę rywalizacji oraz ciekawość świata. Naturalnie poszedłem w góry i w te wszystkie „dziwne” miejsca,  gdzie nie da się wykupić wycieczki.



Robiłam kiedyś wolontariat dla organizacji uchodźców politycznych i my naprawdę nie zdajemy sobie sprawy z tego, że są miejsca, gdzie ludzkie życie, nie jest nawet rejestrowane w statystyce, dziś jest, jutra może nie być  i nie zostanie to nawet odnotowane.
Kongo dało mi olbrzymi zastrzyk wiedzy, łącznie z tym, co Ty mówisz. Afrykanie wewnętrznie godzą się z pewnymi rzeczami, które dla nas są absolutnie niedopuszczalne, dla nich to jest po prostu życie. W Kongo spotkałem się z tablicami w formie obrazkowej informującymi  kobiety, że gwałt jest rzeczą złą. Są to miejsca, gdzie ludzi trzeba edukować, co jest złe, a co dobre i że takie zachowania podlegają karze. Niestety w Afryce z takimi sytuacjami spotykałem się często.

Czy różnice kultur stanowią jakieś poważne problemy w projektach? Myślę o całokształcie Twojego dorobku.
Powiem, że tak. Ja broń Boże nie jestem rasistą i nie wartościuję ludzi, zwracam natomiast uwagę na różnice,  które są ewidentne. Mówienie,  że wszyscy  jesteśmy tacy sami  jest absolutną bzdurą. Świat się różni i jest to związane z miejscem,  w którym się żyje i ze wszystkimi powiązaniami, które się z tym łączą. Najbardziej to odczułem w Afryce, gdzie ludzie bardzo się różnią mentalnie od nas Europejczyków. Oni w dużej części spostrzegają świat zupełnie inaczej, postrzegają świat zdecydowanie bardziej duchowo, ale bez wybiegania w przyszłość. W niektórych afrykańskich językach nie ma nawet  czasu przyszłego. Oni koncentrują się na teraźniejszości, na tym, co się dzieje tu i teraz wchodząc w tę teraźniejszość bardzo głęboko. Do tego stopnia, że świat duchowy  funkcjonuje w ich codzienności, a zabobony i uprzedzenia determinują większość  decyzji.
I w tym  punkcie często pojawiają się problemy na styku kultur,  ale równie często dodają one także  kolorytu.

Czy zapraszając towarzyszy do projektu kierujesz się ich znajomością kultur?
Rzadko zdarza się wyprawa, na którą pojechałbym z kimś, kto nie był wcześniej w podobnym regionie. Nie mówię o kraju oczywiście, ale mówię o danym kontynencie. „Środowisko”, w którym się obracam, to są ludzie, którzy mają portfolio podróżnicze bardzo bogate i w większości przypadków wnoszą do wyprawy mnóstwo wiedzy i doświadczeń. Oczywiście przy kompletowaniu zespołu nie kierujemy się tylko znajomością zagadnień. Kiedy przygotowywaliśmy projekt „Afryka Nowaka”, a konkretnie dwa etapy „kongijskie”, szukałem osób bardzo odpornych psychicznie i z dużymi „cojones”. Etapy były naprawdę  bardzo złożone i niebezpieczne,  a wiedząc o tym, starałem się dobrać takich ludzi,  którzy w sytuacjach ekstremalnych zachowają trzeźwość umysłu i nie odpuszczą.  Prawda jest jednak taka, iż dopiero wyprawa i konkretne sytuacje weryfikują każdą decyzję.

O czym Ty wtedy myślisz, o bliskich,  co jest wtedy Twoim priorytetem?
Priorytetem jest, aby wyjść z takiej niebezpiecznej sytuacji jak najszybciej. Aby zrobić wszystko, by spróbować zmienić ją w bardziej bezpieczny wariant. Nie myślę wtedy o rodzinie, jestem zajęty próbą rozwiązania problemu, bo jeżeli ktoś mnie atakuje w nocy maczetą i chce mnie zabić, to myślę raczej jak przeżyć i jak mu tę maczetę wyrwać. Nie przelatują mi w tym momencie obrazy rodziny. Natomiast na etapie przygotowań do wyprawy staram się robić wszystko, aby ewentualne zagrożenia ograniczyć. Tak było na przykład w przypadku Everestu, kiedy bardzo chciałem połączyć dwa trudne projekty i w momencie, kiedy okazało się to niemożliwe, podjąłem jedynie słuszną decyzję i wybrałem tylko jeden z nich. Ten bardziej niebezpieczny ; )
Nie stawiam wszystkiego na ostrzu noża, bo wtedy działa statystyka i wcześniej czy później można się pomylić.

Po zejściu z góry, kiedy spotkałeś Andrzeja, zabezpieczającego projekt od południowej strony góry,  jak wymowny był powitalny uścisk?
Absolutnie szczery i wyczekany przez nas obu, bo ten nasz uścisk zwieńczył najważniejszy etap projektu. Kiedy spotkałem się z Andrzejem, wiedziałem, że zostawiłem za plecami najtrudniejszą część wyprawy.

Powiedziałeś, że uścisk z Andrzejem był bardzo wymowny, to jest człowiek, na którym możesz polegać?
Z Andrzejem spędziliśmy ponad miesiąc na bardzo trudnej wyprawie. Przepłynęliśmy kajakami przez kongijską dżunglę, przez tereny,  gdzie znajdowały się kopalnie diamentów, gdzie byliśmy absolutnie niemile widziani, gdzie „turyści” w ogóle nie funkcjonują. Kilkakrotnie znaleźliśmy się w niebezpiecznych sytuacjach i Andy nigdy nie odpuszczał. Był idealną osobą,  która byłaby w stanie domknąć wyprawę od strony południowej. Miał także rzadką umiejętność improwizacji, a jest to niezwykle ważne, bo nigdy nie jesteś w stanie przewidzieć wszystkiego, omówić wszystkich wariantów. W takich sytuacjach Andrzej zawsze znajduje jakieś wyjście.

Czyli Andrzeja cechuje elastyczność umysłu?
Andrzej ma „chłodną” głowę i bardzo witalną osobowość, szybko zjednuje sobie ludzi, a to jest bardzo pomocne.

W trakcie rozmów ze sportowcami widzę w Was cechy wspólne, takie cechy jak dyscyplina, konsekwencja działania , ale oprócz tego widzę też że wiodąca cechą jest pokora.
Doświadczenia budzą pokorę. Czym więcej widzimy i z im większą  ilością problemów, czy sytuacji się spotykamy, tym z większą świadomością zdajemy sobie sprawę z ułomności, z wielu braków jakie ma człowiek. Myślę, że to jest naturalne. Pokora bierze się z doświadczenia życiowego. Poza tym, każdy  „spełniony” sportowiec,  odczuwa wewnętrzny spokój, takie wewnętrzne spełnienie.

Czyli nie wchodzisz w życiową polemikę z  potęgą żywiołów?
W górach żywioły determinują absolutnie wszystko, nie znam takich, którzy idąc w góry próbują się z nimi mierzyć. Jeżeli góra nie pozwala tobie wejść, to nie ma takiej możliwości, żeby się z tym mierzyć. W górach największa cnotą jest pokora i cierpliwość.

Czy każdą wspinaczkę doświadczasz podobnie?
W zależności od okoliczności, bo są momenty, które wymagają dużej  koncentracji, uwagi i zdolności technicznych i tutaj w 100% skupiam się na skuteczności wspinania. Są procedury, od których nie ma odstępstw, np. przy asekuracji. To są elementarne rzeczy, które wydają się banalne na poziomie morza, natomiast na dużej wysokości, gdzie dochodzi zmęczenie i stres, takie czynności wymagają dodatkowej uwagi . Oczywiście każdy z nas zwraca na to uwagę, ale życie pokazuje, że takie banalne rzeczy często powodują tragedie.
Inaczej wyglądają wyprawy, które nie są tak wymagające technicznie. Tam staram się wtedy czerpać czystą radość przebywania w górach.

No własnie, góry jak nazwa wskazuje to rodzaj żeński, a większość wspinających się to mężczyźni. Z czego to się bierze, rozumiem, że nie każda  kobieta jest tak doskonała jak Martyna Wojciechowska?
Wiesz chciałabym odwrócić  pytanie i zapytać Ciebie o to, dlaczego się nie wspinacie?

Myślę,  że to się kiedyś zacznie zmieniać, bo takie osoby jak Martyna wytyczają szlaki szczególnie te mentalne. Natomiast ja,  nie podjęłabym się tego ze względu  na odpowiedzialność  za mojego syna.
Odpowiedzialność, to chyba jest odpowiedź. Myślę, że w ten sam sposób mógłbym Tobie odpowiedzieć.  Panie nie mają żadnych ograniczeń  fizycznych, ani psychicznych. Wiem to doskonale, bo nie raz z kobietami się wspinałem.

No bo przecież nie chodzi o pantofelki,  które zostawiają po drugiej stronie
😊))

No właśnie, co czujesz, po zejściu, kiedy wracasz i wiesz, że misja została spełniona?
Na pewno radość,  poczucie satysfakcji, ale jest też uczucie ulgi, że nic złego już się nie zdarzy. Mija poczucie niepewności, które bardzo często towarzyszy nam w górach. Czuję wtedy zupełne odprężenie i to uczucie towarzyszy mi jeszcze długi czas po wyprawie.  Kiedy czuję że wygasa, pochylam się nad projektem kolejnej wyprawy.

Pozwolisz,  że coś przeczytam  

Zdarzyło się pewnego razu
Że Mistrz usiadł naprzeciw swego obrazu
I ręce uniósł... chowając twarz w rozpaczy
Bo obraz przemówił, że już mu nie wybaczy
I marzył by wspomnienia, których emocje - nie udźwignęły
Niczym farby po obrazie i po nim spłynęły
Lecz te okrutne zastygły w sekund paru mgnieniu
Jak mistrz siedzący naprzeciw w milczeniu...

Miałeś takie spotkanie ze swoim obrazem?
Myślę, że taki moment nastąpi,  ale jeszcze nie teraz.
Jeszcze chyba  nie usiadłem na tym kamieniu i nie przyjrzałem się sobie, ale myślę, że taki moment kiedyś nastąpi. Jeżeli człowiek dojdzie do jakiegoś bardzo ważnego punktu w swoim życiu, to ma naturalną potrzebę, aby się na chwilę zatrzymać, zrobić podsumowanie, rachunek sumienia.
Ja  jestem jeszcze cały czas w drodze...